CZERWONE DĘBY

Liście dębu czerwonego (Quercus rubra)

Nasze umysły tworzą archetypy, symbole i fantomy, zapisują ciągi znaczeń, z których potem czerpią, w błysku chwili porównując struktury, kształty i gatunki. Nosimy w pamięci modelowe ryby i ptaki, większe zwierzęta i kamienie, zapachy i kolory, rośliny polne i drzewa. Szperając w moich latach dziecinnych odnajduję dwa wielkie dęby, rosnące na niewykorzystanej części cmentarza na Jarach. Powstał w pierwszej połowie lat trzydziestych dwudziestego wieku (1933), jako nekropolia garnizonowa, a po 1945 roku przekształcono go w cmentarz komunalny. Władze wojskowe przekazały na ten cel część poligonu nazywanego Błoniem, gdzie często ćwiczyli żołnierze z szesnastego Pułku Ułanów Wielkopolskich, stacjonujący w koszarach przy ulicy Szubińskiej. Moje pierwsze pojawienie się w tym miejscu to zapewne rok 1968, kiedy po przeprowadzce zamieszkałem na nowym osiedlu i zacząłem chodzić do pobliskiej szkoły podstawowej. Nauczycielki prosiły o przynoszenie kasztanów i żołędzi na lekcje prac ręcznych i najbliższe drzewa, rodzące takie owoce były na cmentarzach. Właśnie wtedy utrwaliły się we mnie pierwsze archetypy dębów, pod którymi wraz z kolegami wybieraliśmy z trawy brązowawe baryłki. Dobrze pamiętam tamte chwile, gdy rzucaliśmy kijami i sporymi kamieniami w rozłożyste korony, a potem pochylaliśmy się i zbieraliśmy żołędzie, które w tym miejscu były inne niż nad kanałem pruskim czy w pobliskim lesie. Teraz już wiem, że na tym cmentarzu rosną dęby czerwone, które mają baryłkowate orzechy, bo z botanicznego punktu widzenia są to tego rodzaju owoce, tak jak kasztany jadalne bukwie oraz orzechy laskowe. Przestrzeń pod dębami nie była jeszcze wykorzystana i dopiero w następnych latach pokryła się równymi szeregami grobów. Miejsce spoczynku znalazł tam jeden z kolegów, który zbierał też z nami żołędzie, a potem uśmiechnięty wkładał je do satynowego worka. Braliśmy stamtąd też sporo liści, które na początku jesieni były krwiście czerwone, a potem żółkły i coraz bardziej schły. Jesienie wtedy zdarzały się zjawiskowe, ciepłe, z błękitnym niebem i słońcem często wyłaniającym się zza puszystych chmur. Nie przyglądałem się wtedy tym rozłożystym drzewom z dendrologicznym zaciekawieniem, raczej były one cząstką rzeczywistości, w której spędzałem wiele godzin, cieszyłem się każdym oddechem i znalezionymi w trawie żołędziami.  Zdarzały się tam jakieś chwilowe konflikty, awantury i niepotrzebne przepychanki, ale z perspektywy lat tamte chwile zdają mi się czasem niemal mitycznym, a dwa ogromne dęby stały się częścią wielkiej dziecinnej arkadii. Dla naszego kolegi było to miejsce ostateczne, poza które nie wyszedł i które stało się jego wieczną przystanią, nieuświadamianą wtedy krainą symboliczną. Czasem śni mi się, że znowu tam jesteśmy i raz jeszcze strącamy kijami żołędzie, ale w tych snach jesteśmy bezwymiarowi i nie podlegamy prawom ciążenia, rozmywamy się jak postaci na płótnach Dalego. Skaczemy po ziemi jak po batucie, lądujemy w koronach drzew jak ptaki i jak anioły puszczamy się czasem wysoko, pod same chmury, by nagle obniżyć lot i znaleźć się przy grobach, ustawionych równo jak łodzie w przystani. Dzisiaj wchodzę w tę przestrzeń w głębokim zamyśleniu, patrzę na drzewa, przyglądam się korze i liściom, oceniam przyrost grubych konarów i mniejszych gałęzi. Ziemia obiegła słońce ponad czterdzieści razy, gdzieś daleko, gdzieś całkiem blisko rozgrywały się tragedie, ludzie zabijali ludzi, tonęły statki i rozbijały się samoloty, burzyły się domy i mosty, a one niezmiennie trwały, co roku rodziły orzechy i traciły liście, eksplodowały zielenią na wiosnę i przeciwstawiały swoją twardość i mocarność wiatrom, mrozom i upałom. Jakże krzepiące jest to, że będą tam, gdy mnie już nie będzie, a inni ludzie wyciągną ręce po żołędzie i czerwone liście, podniosą głowę do góry i ocenią ich wysokość. Tak jak podróżowały ze mną i pojawiały się w świadomości jako figury porównawcze dla drzew w Ameryce, w Chinach, w krajach arabskich i we wschodniej Europie, tak wędrować będą w myślach ludzi nowego czasu i nowych wyzwań.

Żołędzie dębu czerwonego
Reklama

TRĄBY POWIETRZNE

Trąby powietrze tego lata spowodowały wielkie szkody w drzewostanach i łamały grube pnie jak zapałki. Jadąc pociągiem do Torunia, zobaczyłem prawdziwe pobojowisko, dające się porównać tylko z grozą wojny lub jakiegoś dziejowego kataklizmu, który długo pozostaje w pamięci. Całe hektary lasu połamanego jakby jakiś monstrualny twór przesunął po nim żelazną łapą. Do tej pory tego rodzaju kataklizmy zdarzały się w Polsce rzadko, a jeśli już to mieliśmy tylko do czynienia z wiatrołomami w górach, na stromych stokach, gdzie halny siał spustoszenie. Teraz potężne trąby powietrzne nowego, ocieplającego się klimatu, dały złowieszczo o sobie znać, niszcząc domostwa i łamiąc sosny jak zapałki.

DROGA PRZEZ LAS

Podążałem niedawno przez wysokopienny las sosnowy, w którym zdarzały się też miejsca z drzewami liściastymi i różnorodnymi krzewami. To był leśny dukt, którym szedłem ponad godzinę, oddychając głęboko, przypatrując się tej dziwnej ziemskiej rzeczywistości. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że takie chwile są najszczęśliwsze w moim życiu, dające się porównać z zamyśleniem na Liberty Island, ze smutkiem na cmentarzu wileńskim, z ciszą w katedrze we Fryburgu, z zapatrzeniem na dalekie góry Iranu czy z dotarciem do wyniosłej strażnicy na chińskim murze. Tylu ludzi umiera w miejscu, w którym się urodzili, nie zobaczywszy malowniczych widoków, nie doświadczywszy wolności dalekich podróży. Mnie to było dane, ale z perspektywy czasu wszystko ma wymiar chwili i szybko tonie w przeszłości, jak kamień ciśnięty do morza. Idąc przez las myślałem o mojej mamie, która prawie całe życie spędziła w naszym mieście i nie odczuwała potrzeby zwiedzania obcych miejsc. Każdą moją daleką podróż przeżywała z lękiem i namawiała mnie bym nie wyjeżdżał, bo przecież można odpoczywać na działce, można pójść na spacer po osiedlu. W wysokim lesie czuje się, że tacy ludzie jak ona też mają rację – pragnący uczciwie i dobrze żyć, zadawalają się tym, co mają i nie wybiegają myślą ku dalekim lądom, ku obcym narodom i miejscom. Tutaj też tyle się dzieje, miliardy bitów informacji docierają do mózgu, czuć wspaniały zapach sosen i świerków, barwy zmieniają się jak w kalejdoskopie, a gdzieś wysoko, pomiędzy koronami drzew prześwituje błękit nieba. Właśnie żółtodzioby kos pokazał się na skraju lasu, a potem przeleciał z krzykiem z gałęzi na gałąź i zniknął w pobliskiej gęstwinie. Przez jakiś czas towarzyszył mi też dzięcioł średni, z charakterystycznym, czerwonym czepkiem na głowie – cały czarno-biały, ma też trochę czerwieni pod kuprem i mocne pazury, którymi przywiera do drzew. Wyraźnie mi się przyglądał, wychylając się zza pni i przelatując na dalsze drzewa, sondując czarnym, bystrym okiem to, co robię. Przystanąłem na chwilę, bo zaciekawiła mnie fantazyjnie powyginana sosna, oplatająca inne, grubsze przedstawicielki tego samego gatunku, a dzięcioł w tym czasie odleciał w dal, wydając pojedyncze piski, to obniżając, to wznosząc chybotliwy lot pomiędzy licznymi przeszkodami. Jeszcze kątem oka zobaczyłem rudą, młodą sarnę, biegnącą ku kompleksowi zagajników i ruszyłem dalej, ciesząc się leśnym powietrzem, ciepłem i urodą darowanego mi przez życie dnia. Naruszając spokój tego miejsca, stałem się jego częścią, tak jak ptaki i lekko chwiejące się krzewy, jak trawy i mchy, jak wystające z gruntu kamienie i zmurszałe konary. Wiedziałem, że las się skończy, a ja dotrę do wielkiej polany, na której zaczyna się podmiejska zabudowa, ale samo to energiczne podążanie było bezcenne, dawało radość i poczucie jedności z naturą. Mógłbym zatrzymać się na skraju lasu i wrócić tą sama drogą, ale to nie miałoby sensu, bo chodziło przecież o niepowtarzalne chwile, uchwycone w kadrze pamięci i dające najprostsze i najprawdziwsze szczęście.

ISTNIENIA

Drzewa to wielkie, tajemnicze przestrzenie dla niewielkich owadów, dla ptaków, a nawet dla niektórych większych zwierząt. Szczególnie ciekawe są zdarzenia związane z bezkręgowcami i ptakami, spośród których te pierwsze postrzegają korę drzew tak samo jak ludzie traktują wąwozy górskie. Muszą pokonywać mniejsze i większe rowy, wpadają do rozległych jam, ukrywają się przed drapieżnikami za załomami zdrewnień, wreszcie – podążają do góry lub w dół, oplatają cały pień zygzakowatą trasą. Czasem pozostają w bezruchu przez wiele godzin i ożywiają się dopiero w nocy, innym razem, w pełnym słońcu dochodzą do szczytu najwyższej gałęzi i nie znajdując na niej oparcia, szybko podejmują decyzje o odwrocie. Podczas tych wypraw stają się pokarmem pełzaczy i kowalików, przysiadających na gałęziach sikorek, mazurków, drozdów i szpaków, albo też same polują na mniejsze istnienia. Z ich perspektywy ogromne dęby, mocarne osiki czy jesiony są traktem do nieba i drogą ku ziemi. Schodząc z grubego pnia, narażają się na nowe niebezpieczeństwa w trawie, pośród spróchniałej podściółki, ale wielu udaje się dotrzeć do innego drzewa i rytuał zaczyna się od nowa. Kiedyś ludzie przemierzali ogromne odległości, szukając zwierzyny, a podążając za mamutem, tygrysem czy nosorożcem, docierali do wielkich rzek i mórz, osiedlali się w górach i na równinach. Zawsze ich podążanie bliskie było mozolnemu pokonywaniu przeszkód przez owady, jakby podobna siła nakazywała im pchać się gdzieś daleko, gdzieś, gdzie czyhają groźne niewiadome. Przedstawiciele naszego gatunku nie rozumieli wielu mechanizmów przyrody, nie mięli pojęcia o wielkości kosmosu, ale instynkt podpowiadał im jak mają się zachowywać i jakie rozwiązania wybierać. Bezkręgowce też nie mają określonej wiedzy o zjawiskach fizycznych, chociaż jeśli latają, mogą mieć wyobrażenie o odległościach i rozległości świata, na którym przestrzeń drzewa jest ledwie cząstką innych dali. Byty pełzające nie wiedzą i tego, uparcie gdzieś dążą, polują albo tracą życie w ruchliwym ptasim dziobie. Przyglądając się dziesiątkom owadów, przeciskającym się przez wąwozy kory dębowej, przypomniałem sobie moje jesienne obserwacje kowali bezskrzydłych. Teraz one jeszcze są ruchliwe, pełne wigoru i życia, ale starczy, że zawieją zimne wiatry wrześniowe, a temperatura zacznie sukcesywnie spadać, wówczas wiedzione instynktem będą skupiać się w grupy i poszukają załomów, za którymi mogłyby przetrwać mrozy i lodowate powiewy. Tak samo cała ludzkość przyklejona jest do planety, tak samo szuka miejsc, gdzie mogłaby się schronić, podobnie jak te barwne owady, buduje chwilowe enklawy, które nazywa domem. Żyjąc w czasie, podlegając prawom metamorfozy, bezkręgowce i ludzie przemijają tak samo, giną po trochu w każdej chwili, manifestują swoje istnienie, które szybko przesuwa się ku nieistnieniu i całkowitemu rozpadowi.          

LAS

Jako młody chłopak stale obcowałem z lasem, który był jedną z otwartych przestrzeni, ciągnących się kilometrami poza moim osiedlem. Na północy były stare cmentarze, na południu lotnisko, na wschodzie rozłożyło się miasto, a na zachodzie ścieliły się wielkie obszary drzew iglastych i liściastych. Najwięcej było sosen, ale zdarzały się modrzewie, świerki, a w niektórych miejscach pojawiały się dziwne enklawy. Tuż przy torach kolejowych, prowadzących do Poznania, na wprost lotniska był na przykład spory kwadrat bardzo wysokich akacji, które szczególnie w okresie kwitnienia były zjawiskowe i zawsze przyciągały moją uwagę. Zdarzało się, że szedłem tam tylko po to, by przyglądać się konstelacjom białych kwiatów i chłonąć ich zapach. Podobnie było z niektórymi sanktuariami starych dębów, powyginanych cisów, rozłożystych olch, lśniących świerków i z licznymi sosnowymi zagajnikami. Nikt wtedy nie mówił o kleszczach, a przecież wiele razy siadało się na trawach, mchach i porostach, wędrowało się przez las w sandałach i trampkach, bez skarpet, najczęściej w krótkich spodenkach. Oczywiście widywałem wiele owadów, szczególnie skarabeuszy, pająków i mrówek, ale jakoś nie przypominam sobie tych najgroźniejszych bezkręgowców. Po długich wyprawach miewałem czerwone plamy na dłoniach i nogach, bąble na brzuchu lub plecach, ale najczęściej odpowiedzialne za to były komary, meszki, jakieś leśne i końskie muchy lub pajęczaki. Wiele było wypraw grupowych, szczególnie na wielką strzelnicę z żelbetonu, tuż za osiedlem, gdzie ćwiczyliśmy wspinanie się po murach i wielkich wyrwach, ale szczególnie utkwiły mi w pamięci wyprawy samotne. Zdarzało się, że cały dzień, od rana do późnego popołudnia chodziłem po lesie, podglądając sarny, jelenie i zające, przypatrując się ptakom i roślinom. To był mój drugi dom i czułem się w nim jak ryba w wodzie, w pewnych okresach mając nastawienie awanturniczo-przygodowe, a w innych obserwacyjno-naukowe. Gdy na podwórkach komentowało się kolejne filmy o mężnym wodzu Apaczów lub jego białym przyjacielu, stawałem się jednym z nich i z nożem przy pasie przemierzałem leśne ostępy. Ale z biegiem lat górę brała naukowa ciekawość, zacząłem zbierać owoce leśnych krzewów i drzew, jakieś barwne nasiona i liście, a zdarzało się, że przynosiłem w pudełku po zapałkach barwnego motyla, błyszczącego chrząszcza lub świerszcza.

Dosyć szybko ustaliłem początkową trasę, która po przejściu torów kolejowych i niewielkich zagajników, docierała do szerokiego traktu, biegnącego lasem sosnowym przez parę kilometrów, aż do wielkiej polany, przeciętej strumieniem z krystalicznie czysta wodą. Widywałem na niej stada saren, czasem jakiegoś samotnego jelenia, lisa, borsuka, ale najwięcej było zajęcy, uciekających na mój widok w popłochu, albo przystających, unoszących się w górę i przypatrujących mi się z zainteresowaniem. Z czasem ten leśny dukt stał się terenem moich treningów biegowych i karateckich, kiedy to wybiegałem z domu w dresie lub białym stroju z barwnym pasem, szybko mijałem kolejne bloki i wkraczałem w leśne rewiry. Właściwy bieg zaczynał się na tej szerokiej drodze i miał swoje znaki orientacyjne, kolejne przecinki, ścieżki, dziwne drzewa, aż w końcu dochodził do Zielonej Łąki. Różne było natężenie mocy podczas tych treningów, bo zdarzało się, że truchtałem dość wolno, ćwicząc skoki zakosami, robiąc pompki, unosząc ciało uczepiony gałęzi lub zginając się i dotykając palcami dłoni szeroko rozstawionych lub złączonych stóp. Bywało też, że te trzy kilometry dogodnego do biegania szlaku przemykałem bardzo szybko, czując w ciele dziwne moce, zawsze jednak – czy po drodze się zatrzymywałem, czy nie – końcówka była niezwykle intensywna i wbiegałem na polanę z sercem bijącym jak młot, szybko oddychający i cieszący się z kolejnego dotarcia do celu. Myślę, że to były momenty mojego najintensywniejszego życia, dające się porównać tylko z wyścigami rowerowymi i pływaniem na długich dystansach w jeziorach i w morzu, może też z seksem. Bo przecież, gdy byłem młodzieńcem kilkunastoletnim zdarzało się, że moim szlakiem prowadziłem jakieś dziewczęta, rozmawialiśmy i całowaliśmy się co jakiś czas, aż wreszcie – z jedną z nich – przeżyłem w moim lesie coś wyjątkowego, nie dającego się porównać z wcześniejszymi zabawami erotycznymi. Prawie do dwudziestu dwóch lat włóczyłem się po tych ostępach i odwiedzałem miejsca moich inicjacji, wyposażony w coraz większą wiedzę na temat ornitologii, entomologii, dendrologii i botaniki, przystawałem w wielu miejscach i kontemplowałem fenomeny natury. Nie brakowało sukcesów obserwacyjnych, gdy długo przyglądałem się niebieskiej krasce, zawieszonej na drucie telegraficznym, gdy odkrywałem w konarach czarne lub zielono-siwe dzięcioły, swarliwe sójki, gołębie grzywacze i mniejsze, barwne ptaki.

Rzadko wędrowałem poza Zieloną Łąkę, gdyż wiązało się to z koniecznością pokonania wysokich traw i dość szerokiego, zawsze lodowatego strumienia. Zdarzało się jednak i to, gdy wykorzystywałem jakiś zwalony pień, przechodziłem po nim na drugi brzeg i podążałem dalej. Zaczynała się tam kraina lasu mieszanego, z wielkimi brzozami i bukami, z rozłożystymi dębami i samotnymi wysokopiennymi sosnami oraz modrzewiami. Wszystko wydawało mi się tam obce, ale po przejściu kilkuset metrów wychodziło się na kolejną wielką polanę, na której widać czasem było kilka małych stad saren, sporo ptaków krążyło nad niewielkim rozlewiskiem, a szczególnie widowiskowe były bekasy kszyki, które wznosiły się wysoko i opadając, lotkami skrzydeł, wydawały dziwne dźwięki. Siadałem na jakimś kamieniu lub zwalonym pniu, a bywało, że i wprost na trawie lub piasku i długo chłonąłem to, co rozgrywało się w wielkiej rozległości przede mną. Gdzieś tam z boku biegły tory i co jakiś czas przemykały nimi stare lokomotywy na węgiel, pozostawiające za sobą kłęby czarnego dymu, szybko niknące w czeluściach czarnego lasu. Pewne razu zapragnąłem obejść tę wielką pustkę, co okazało się przedsięwzięciem ogromnym, bo czyste powietrze zakłamywało nieco odległości i jakieś punkty orientacyjne, zdawać by się mogło będące na wyciagnięcie ręki, okazywały się bardzo odległe. Mężnie jednak pokonałem całą przestrzeń, wróciłem moim traktem na osiedle i w domu, po zjedzeniu obfitej kolacji, natychmiast zasnąłem, śpiąc prawie do południa następnego dnia. Po przebudzeniu i kąpieli w wannie, poczułem trudy mojej wyprawy i dopiero jazda na rowerze po chodnikach i boisku szkolnym spowodowała, że zakwasy w mięśniach zostały zlikwidowane przez krew szybko krążącą w żyłach. Zresztą bóle mięśni były stałym elementem mojej młodości, bo jeśli nie odbywałem wypraw leśnych, to grałem w piłkę na bramce lub w polu, jeździłem na rowerze lub pływałem w różnych jeziorach, stawach, rzekach i w naturalny sposób, następnego dnia czułem ile z siebie dawałem. Doświadczenie lasu było jednak jednym z najważniejszych moich przeżyć dzieciństwa i wieku dorastania, porównywalnym z uczuciem miłości, przywiązania i wierności. Dzisiaj, wracając do tamtych chwil, uśmiecham się i widzę siebie jak wędruję przez piękne, jesienne drzewostany, oświetlone światłem słońca, tworzące samotne wyspy żółcieni i złota, burgundzkiej czerwieni i subtelnego brązu, z elementami ostatniej zieleni i zmatowiałego seledynu. Jeśli tylko znajduję wolną chwilę, wracam do lasu, z aparatem fotograficznym i notesem, w którym zapisuję zauważone gatunki ptaków, no i łączę się w myślach z chłopakiem biegnącym przez las, z młodym mężczyzną przystającym przed konarem, na który hałasuje dzięcioł i z tym kim jestem dzisiaj. Stale idę przez ten las i nie opuszcza mnie marzenie o dziewiczej naturze, ciągnącej się w dal i stale pojawiającej się w moim życiu jak znak odwiecznego połączenia z czystością i pełnią.